Moje serce zaczęło bić w jednym z mniejszych argentyńskich stad, a dokładniej tym o przepięknej i drogiej mi nazwie Grex Puteulanus Caelum (co po łacinie oznacza: Stado Błękitnych Niebios). Spędziłem w nim spokojnie pierwsze dwa pierwsze lata swego życia, które zakończyły się wtargnięciem na nasze tereny Indian i zabiciem przez jednego z nich mej rodzicielki, kasztanowej klaczy o imieniu Calipso, za pomocą dzidy. W tym czasie na całe szczęście przebywałem daleko poza rodzinnym domem, więc znam to jedynie z opowiadań ojca- kruczoczarnego ogiera, Lysandra, z którym zresztą pół roku później także musiałem się rozstać, gdyż złapali go, jako jednego z wielu koni z mojej rodziny, handlarze wierzchowcami, a ja zostałem sam na tym strasznym ziemskim padole smutku i rozpaczy. Nie mając innego wyjścia wyruszyłem w podróż, mającą na celu poszukiwanie nowego miejsca na ziemi, w którym rozpocząłbym dalsze życie. Po jakimś czasie znowu natrafiłem na ludzi, którzy próbowali mnie zmusić do podporządkowania się ich regułom, ale ja stawiałem im zawzięty opór. W odpowiedzi trzymali mnie na okropnym upale przez wiele dni lub też bili biczem. Po miesiącu wpadli na kolejny ,,genialny" pomysł- przywiązali do jakiegoś drzewa i kazali biegać na jakiejś długiej linie wokół niego, a kiedy przystawałem, aby trochę odpocząć- znów dostawałem biczem. Po paru godzinach dali mi jednak spokój i odwiązali, a ja skorzystałem z okazji i zacząłem uciekać. Wtem jeden z nich zagrodził mi drogę, ale na nic się to nie zdało, ponieważ stanąłem na tylnych nogach, a następnie szybko opadłem z powrotem, zbijając go z nóg. Teraz już nikt mi nie przeszkadzał, więc ruszyłem galopem dalej. Nie zatrzymywałem się przez następne kilka kilometrów. Wtedy dopiero przestały mnie bowiem otaczać ludzkie siedzib, a zamiast nich moim oczom ukazały się wielkie łany trawy, więc zacząłem się spokojnie paść. Kiedy już zaspokoiłem głód, powoli zacząłem iść dalej. I tak przez następne kilka lat, kiedy to dotarłem do szerokiej alei, pachnącej tysiącami róż, mimo iż nie mogłem ich nigdzie dojrzeć. Postąpiłem parę kroków naprzód z głową jak zwykle w chmurach, gdy nagle wpadłem na jakiegoś konia, a konkretniej.... na anielskiej urody siwą klacz.
-Przepraszam, właśnie przeniosłem się w inny świat.- powiedziałem, nie mogąc oderwać od niej wzroku.
-Nic się nie stało, ale wydaje mi się, że jesteś tu nowy...- zapewniła.
-Masz rację, właśnie przybyłem na te tereny. A tak w ogóle, to na imię mi Tancred.- przedstawiłem się.
< Filjan, mogłabyś kontynuować?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz