CD H. Havany
Zamyślony, a właściwie myślami wciąż w historii Havany, kiwnąłem głową.
- Co zamierzasz zrobić? - spytałem, gdy już przeanalizowałem słowa klaczy.
- Na tę chwilę nic...czas pokaże, jakie działania musimy podjąć. - oznajmiła.
W jej głosie wyczułem pewną obawę. Kiedy mówiła "czas pokaże..." nie patrzyła mi w oczy. Jej wzrok był odległy, jakby zagubiony.
Ufałem Havanie. Byłem pewien, że doskonale wie, co robi. Z resztą...wtrącanie się było niegodne z moją naturą. Nie pytany rzadko kiedy zabierałem głos w sprawie.
- Gdybyś mnie potrzebowała, jestem do Twoich usług - powiedziałem kłaniając się.
Klacz odpowiedziała skinięciem głowy i lekkim uśmiechem.
- Wiem, Insorto...będę pamiętać- mruknęła, a wraz z tymi słowami z jej pyska zniknął tajemniczy uśmiech.
****
Susza, która nawiedziła Misterious Valley zbierała coraz większe żniwa. Zielone listki, które ledwo zdążyły poznać ciepło słońca, chłód nocy, blask gwiazd czy siłę wiatru leżały teraz na ziemi.
Pochyliłem łeb delikatnie przesuwając nosem kolejną suchą gałąź. Jeśli niedługo nie zacznie padać, czeka nas poważna klęska żywiołowa.
Uniosłem głowę odruchowo napinając mięśnie, gdy do moich uszu dotarł dźwięk łamanych gałązek.
Spłoszony szarak pokonywał łąkę długimi susami.Skuliłem uszy i ponownie spuściłem głowę. Nie mogłem zwalczyć chęci zachowania ciszy i nasłuchiwania - choćby przez chwilę.
Gdy nic poza wiatrem nie mąciło spokoju lasu, kontynuowałem spacer.
Niebo zaczynało szarzeć, co dawało pewne nadzieje na deszcz. Niestety, każdy, kto choćby parę miesięcy spędził obserwując przyrodę wiedział, iż takie ułożenie chmur zwiastuje jedynie burzę, która przyniesie jedynie grzmoty i pioruny.
Gdzieś za mną ponownie rozległ się szmer. Zmarszczyłem brwi i ostrożnie spojrzałem w tamtą stronę. Przyznam, że spodziewałem się kolejnego szaraka, lub - zważywszy na to, co zaszeleściło - łani, bądź czegoś podobnego.
Zamarłem, gdy moim oczom ukazały się dwa, kare konie.
Jeden z nich nerwowo machał nogą, jakby chcąc coś odkopać. To zachowanie wydawało mi się głupie: są w końcu w półmartwym lesie, szelest, jaki wywołuje nawet stąpanie po dywanie suchych liści jest niebezpieczny dla kogoś, kto chce pozostać niezauważony, tymczasem oni w ogóle na to nie ważyli.
Powoli zacząłem się cofać. Obcy nie byli daleko. Stara oszla, kilka młodych brzóz i szeroka leszczyna dzieliły nas od siebie.
Kiedy byłem pewien, że nie łatwo mnie dojrzeć, stanąłem i obserwowałem.
Wyższy ogier stanął na czatach, podczas gdy niższy nie przestawał uderzać kopytem w ziemię.
Choć cała scena zapewne nie trwała długo, mnie dłużyła się niemiłosiernie.
- Będą wiedzieć - mruknął wyższy - spadamy stąd, zanim ktoś nas tu zobaczy.
- Nie zobaczy - odparł grobowo niższy - lecz to ty dowodzisz. Prowadź.
Długo trwało, zanim zniknęli w lesie. Potrząsnąłem głową i obróciłem się na zadzie. Z początku wolny, spokojny stęp przerodził się w najpierw w niespokojny kłus, później miarowy galop.
- Havano! - zawołałem.
Siwa klacz stała nad Jeziorem Lorangi. Wyglądała nierzeczywiście; jej głowa zwisała nad taflą wody, grzywa bezwładnie opadała w dół, a mięśnie - chodź napięte - pozostawały niewzruszone. Zdawała się być duchem, lub figurą stworzoną ze szkła.
- Havano...oni wrócili. Spotkałem ich w lesie, niedaleko stąd. - oznajmiłem nieco zdyszany.
< Havanka...bardzo przepraszam za koniec, ale nie mogłam skończyć tego opowiadania, więc uznałam, że głupia końcówka będzie lepsza niż jej brak xD >
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz