CD Mocci
Stanąłem przed jaskinią i głośno wypuściłem powietrze z płuc.
-Pięknie...-mruknąłem, patrząc za oddalającą się klaczą.
Miałem wrażenie, że jakaś część mnie odchodzi tam razem z nią i to bezpowrotnie. Bądź, co bądź, nadal ją kocham, ale... No właśnie, zawsze musi być jakieś "ale"! Najwidoczniej nie byliśmy sobie pisani, a nasze uczucie było tylko zwykłym, krótkim zresztą, zauroczeniem. Szkoda tylko, że najbardziej ucierpią na tym niczemu niewinne dzieci...
Odwróciłem się w prawo i zobaczyłem je szalejące na pobliskiej łączce. Nie mogły widzieć odejścia Mocci, bo od polany, którą ta szła, oddzielały je wysokie krzaki. Może to i lepiej.
Nabrałem powietrza i niepewnie ruszyłem w ich stronę, wlokąc się krok za krokiem. Co teraz będzie? Dam sobie radę sam? Przecież nie wychowam ich jak należy, to pewne, a do tego jeszcze czeka mnie z nimi rozmowa, bo przecież muszą wiedzieć, co się dzieje...
W pewnym momencie się zatrzymałem, żeby móc na nie popatrzeć. Te ich uśmiechy, radość z życia, energia... Żal mi było niweczyć to wszystko w jednej chwili, no bo przecież nie stanę tu i teraz przed nimi i nie oświadczę, że od dzisiaj mieszkają tylko ze mną, bo rozstałem się z ich matką...
Postanowiłem więc ułożyć się pod pobliskim drzewem, żeby raz jeszcze wszytko sobie przemyśleć, a jednocześnie kątem oka podpatrywać poczynania źrebaków.
Mocca...
To imię na pewno jeszcze długo będzie odbijać się echem w mojej pamięci i nijak nie da się nic z tym zrobić, na pewno też będę ją kochać już zawsze. Takiego kogoś nie da się wymazać z serca i pamięci. Nigdy. A jednak ilekroć tylko przyłapałem się na tym, że myślałem o jej poprzedniej rodzinie... coś ściskało mnie w gardle. Gdyby ten jej cały wcześniejszy partner nie zginął, ona najpewniej byłaby teraz tam z nim i z synem, a ja ślęczałbym tutaj sam i może to właśnie powinno się było stać. Zadałem niepotrzebny ból sobie, jej i naszym dzieciom, a przecież tak niewiele dzieliło nas od tego, żeby to nigdy się nie wydarzyło...
Rozpamiętując tak wszystko i układając w głowie najróżniejsze wątki, nawet nie spostrzegłem, że zaczyna się robić późno. Uświadomiły mi to dopiero moje dzieci, kiedy zorientowałem się, że leżą w trawie całkowicie wyczerpane i coś do siebie mówią. Wstałem, przeciągnąłem się i podszedłem do nich.
-Marsz mi do jaskini.-uśmiechnąłem się do nich.
O dziwo, nawet nie próbowały protestować i powlokły się za mną do groty, a że było to tylko może niecałe 100 metrów, niemalże od razu byliśmy na miejscu.
-A gdzie mama?-spytał Castiel, leżąc już na swoim posłaniu i patrząc na mnie półprzymkniętymi oczami.
-No właśnie.-ożywiła się Coelsho.
Westchnąłem, patrząc na nie przepraszająco. Zanim zacząłem cokolwiek mówić, podszedłem i ułożyłem się między nimi.
-Teraz będziecie mieszkać tylko ze mną.-wyjaśniłem, starając się zachować jak najłagodniejszy ton głosu.
-Gdzie jest mama?-powtórzyła z naciskiem Coelsho.
Popatrzyłem na nie przepraszająco.
-Mama i ja...-urwałem, zastanawiając się, jak to wszystko ująć.-Nie jesteśmy już razem. Mama nie będzie już z nami mieszkać, ale będzie was odwiedzać prawie codziennie.-odparłem.
Coelsho?