niedziela, 8 czerwca 2014

Od Wanderera- na konkurs

 Stopień: trudny
Przebywam tu dopiero parę dni, ale już traktuję to stado jak dom. Nie oznacza to, że już mam tu przyjaciół. Chyba, że można liczyć do nich inne zwierzęta i rośliny. Z naturą zawsze byłem jak brat, ja wspierałem ich a oni mnie.
W stadzie zaś, ale i w małych rodzinach innych zwierząt zaczęło się coś psuć. Najpierw parę koni zachorowało na jakąś tajemniczą chorobę. Nie jestem lekarzem, więc nie za bardzo się znam na leczeniu, jednak, choroba rozprzestrzeniała się w zadziwiającym tempie. Najpierw tylko parę koni i innych zwierząt, a potem cały las wydawał się powoli umierać. Przerażała mnie moja niemoc. Mogłem tylko stać i patrzeć, jak choroba dopada coraz to inne osobniki i osłabia je.
Czekałem aż i ja zachoruję. Przecież to niemożliwe, abym był na to odporny. Kiedyś ciągle chorowałem, a to coś a to coś innego. A teraz? Wydawałem się być na odporny.
Choroba nie posiada nazwy, jednakże jest okropna. Charakteryzuje ją wysoka temperatura. Najpierw dopada konie zwykła podwyższona temperatura zaś potem ze wszystkich stron osłabia je coraz bardziej rosnąca temperatura. Później pojawiają się inne objawy. Na ciele konia pojawiają się niepokojące, fioletowe plamy. Nie dość, że oszpecały ciało każdego to jeszcze potwornie szczypały i bolały. Skąd wiem? Pytałem się niektórych a oni przez ten ból czasem nawet nie umieli nic odpowiedzieć. Przerażające? Ach, gdyby to było tyle.
Jednakże, to dopiero początek. Najpierw temperatura, później swędząca wysypka, która oszpecała a później ogólne osłabienie. Przecież gdy ma się wysoką temperaturę, nie chce się wstać i jeść. Do objawów choroby dochodził brak apetytu, przez co dochodziło do wychudzenia i odwodnienia. Przykro mi było patrzeć, jak konie leżą na trawie, pozbawione energii do życia, tarzające się, starając się pozbyć uczucia swędzenia i okropnego bólu. W wielu oczach zagasła iskierka nadziei i wiele osób twierdziło, że to koniec.
Pewnego dnia zawołała mnie do siebie para alfa. Oni również zachorowali na tą tajemniczą chorobę, jednakże było to jeszcze wczesne stadium.
-Wanderer, dziękuję, że przyszedłeś - powiedziała klacz alfa, starając się mówić pewnie. Jej głos się jednak chwiał. Widać, że była już słaba.
-Nie ma za co - odparłem dość sucho - Po co mnie zawołaliście?
Dziwnie to wyglądało. Wszyscy słabi i chudzi a ja jedyny silny i pełny energii. Jednak to nie moja wina - choroba mnie jakoś omijała. Dlaczego???
-Na nasze stado, jak zauważyłeś zapewne - teraz zaczął mówić ogier alfa, Dęblin - Napadła epidemia tajemniczej choroby. Pewnie widzisz, jakie są jej objawy. Dopada ona każdego konia. No może, prawie każdego. Zauważyliśmy, że tylko Ty nie zachorowałeś. Czy nie zechciałbyś nam pomóc? - zapytał się, łamiącym się głosem.
Spojrzałem na niego lekko zdziwiony. No tak! Przecież nie muszę stać bezczynnie! Mogę im pomóc! Dlaczego o tym wcześniej nie pomyślałem.
Chwilę się zastanawiałem, co robić, jednak podjąłem decyzję. Pomogę im i nie dopuszczę do śmierci nikogo z nich. Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego.
-Podejmę się tego - postanowiłem ze zdecydowaniem - Mam tylko jedno pytanie. Jak mogę wam pomóc?
-Pójdź i poszukaj kwiatu życia. Poznasz go po podłużnych, niebieskich płatkach. Zerwij ich sporo i przynieś naszym medykom je. Oni będą wiedzieli co zrobić. Zrobią z kwiatów eliksir, który pozwoli stadu uwolnić się od epidemii.  - odpowiedziała pospiesznie Havana, aby nie utracić siły.
Znaleźć jakiś tam kwiatek, zerwać go i wrócić? Cóż za banalne zadanie! Nie takie się zadania miało. Jaka w tym trudność?
-A gdzie mogę go znaleźć? - spytałem ostrożnie
W tym momencie zapadła głucha cisza.
-Tego za bardzo nie wiemy. Może rosnąć wszędzie, jednakże upodobał sobie rosnąć poza terenami naszego stada, przy dużych rzekach albo w górach. Może się jednak pojawić wszędzie poza naszymi terenami. Wszędzie, ale jest bardzo rzadki. Zerwij 35 takich kwiatków. - poinformowała mnie alfa.
Więc tutaj ukryta jest trudność! Nieznane jest miejsce, gdzie można kwiaty znaleźć! Chyba czas ruszyć głową i pomyśleć. Gdzie można to znaleźć?
-Podejmiesz się tego? - spytała ponownie klacz alfa, przypatrująca się mojemu zamyślonemu wyrazowi pyska - Proszę, pomóż nam, jesteś naszą ostatnią nadzieją. - dodała, cichym szeptem.
Nie zostawię mojego stada w potrzebie. Szczególnie, gdy mogę im pomóc.
-Podejmę się - powiedziałem z tym samym zacięciem jak wcześniej. Odwróciłem się i ruszyłem przed siebie.
Sporo czasu zajmowało mi wyjście z terenów stada. Są przecież dość rozległe a sam nie znałem się jeszcze na nich. Jednak, po upływie paru godzin byłem już poza granicami stada i brnąłem w zaparte. Szedłem wolno, aby zauważyć rosnący kwiat. Jednak go nie było. Przypomniałem sobie słowa alfy. W górach. Kwiaty można znaleźć w górach. Spojrzałem w horyzont. Na horyzoncie widoczne były wysokie, sięgające chmur szczyty.
Niespiesznym krokiem ruszyłem w tamtym kierunku.
Po paru długich, ciągnących się jak klej chwilach wspinałem się już pod górę. Do szczytu jeszcze daleko, a góra była bardzo stroma. Uważałem, aby nie stracić równowagi. Co jak co, na razie nie chcę stracić swojego życia. A przepaść wydawała się nie mieć końca. Bałem się? No jasne. Jestem ostatnią nadzieją stada na życie, a teraz mogę po prostu spaść w przepaść i zakończyć wszystko. Jedno moje życie może zakończyć resztę. Nie daję rady z tą odpowiedzialnością.
Po trzech godzinach wspinaczki, byłem już porządnie zmęczony. A do szczytu został jeszcze mały kawałek! To obudziło moją pewność siebie i z jakby nowymi siłami wspinałem się.
Jestem na szczycie!
Łapiąc ciężko oddech stałem na najwyższym szczycie. Gdy trochę odetchnąłem rozejrzałem się.
Tutaj nic nie rośnie!
Na szczycie był tylko piasek a na nim rosła marna trawa. Żadnych kwiatów. Żadnej rośliny. Świetnie, zmarnowałem czas! A jeśli ktoś teraz jest umierający? A ja tu zmarnowałem czas!
Zmęczony, zataczałem się. Nie miałem siły teraz schodzić z góry. Jednak musiałem. Musiałem im pomóc. Przecież obiecałem, że podejmę się tego. Nawet jakby miało być to ponad moje siły.
Zacząłem się nagle ześlizgiwać z krawędzi, prosto w zabójczą przepaść. Byłem tak zaskoczony biegiem wydarzeniem, że straciłem równowagę. Spadałem w dół. Przez parę sekund widziałem wszystko. Później oczy zamknęły mi się. Czułem tylko jak spadam. Potem otoczyła mnie cisza i ciemność. Nic nie czułem.
Myślałem, że to koniec. Tyle się słyszy o wypadkach. Już gdzieś doleciałem. Leżałem jak nieżywy na piasku. Z mojego boku i pyska kapała krew.
Po godzinie obudziłem się. Ciemność zniknęła a pojawiło się światło. Promyki słońca łaskotały mnie w powieki. Otworzyłem oczy. Chwilę patrzyłem na to wszystko niewidzącym nic spojrzeniem. Po chwili uświadomiłem sobie, że ja jeszcze żyję. Ja jeszcze umiem oddychać!
Postanowiłem podjąć próbę wstania na nogi.
Poszło to dość sprawnie, chociaż chwiałem się na nogach. Nagle, zupełnie niespodziewanie zauważyłem, że w odległości paru kroków rośnie jakaś roślina. Podszedłem bliżej. Nie mogłem nadal uwierzyć!
Rosło tu około dziesięciu kwiatów z podłużnymi niebieskimi płatkami. To na pewno te kwiaty życia, których poszukiwałem! Nadzieja na uratowanie stada wróciła.  Pospiesznie zerwałem tyle kwiatów ile widziałem. Szkoda tylko, że jest ich tutaj tak mało. Muszę znaleźć jeszcze 25 takich.
Tylko gdzie mam je znaleźć?
Te znalazłem całkiem przypadkowo, gdy straciłem nadzieję. A resztę? Jak mam znaleźć resztę?
Ruszyłem niepewnie przed siebie. Ostatnie co mógłbym teraz zrobić, to się poddać. Nie teraz, gdy jest jeszcze szansa. Muszę dalej walczyć.
W odległości parudziesięciu metrów ode mnie zauważyłem jakiś budynek. Budynek? Dom? W czymś takim mieszkają Ci wszyscy ludzie, dwunogie istoty o których tyle słyszałem.
Czy boję się ich?
A co mogą mi zrobić? Tyle co nic. Jestem od nich silniejszy - tak myślałem, może trochę za zarozumiale.
I z niewiadomych powodów ruszyłem w tamtą stronę. Moja intuicja i serce nakazywały mi to.
Budynek był w szarym odcieniu a ze ścian odchodziły już kawałki cegieł. Dom wydawał się być nadgryziony przez ząb czasu.
Jednak, tuż obok niego rosły... te pilnie poszukiwane kwiatki! Na nowo się ucieszyłem. Nagle wszystko zaczęło mi przychodzić z łatwością. Co prawda, tutaj rosło już więcej, bo dwadzieścia, jednak nadal zostawała reszta. Nie spiesząc się zerwałem kwiaty. Teraz znaleźć tylko pięć. I wrócić do stada. Przed świtem następnego dnia.
Muszę być na czas. Inaczej wszystko stracone.
Byłem tak pochłonięty zbieraniem kwiatów, że wprost nie zauważyłem przyglądającej mi się, dość starej samicy człowieka. Dopiero gdy krzyknęła w moim kierunku uniosłem przerażony głowę.
-Co ty tu robisz, końska paskudo! - wrzasnęła na cały głos, machając na wszystkie strony swoim koszykiem - Ja tutaj tak dbałam o te kwiaty, są bardzo rzadkie, a pojawia się taki koń i wszystko zżera! Poczekaj tylko, zaraz Ci się oberwie!
Nie czekałem jednak. W zaciśniętych zębach trzymałem pęk kwiatów. Rzuciłem się przed siebie, pełen strachu i niewiedzy, co dalej.
Mam już trzydzieści kwiatów. Teraz znaleźć resztę.
Spojrzałem w niebo.
Księżyc? Świecił już księżyc. A więc była noc. Zostało mi niewiele czasu do uratowania. Nie dam rady, nie dam rad...
Z takim założeniem nigdzie nie zajdziesz, Wanderer. Dasz radę i ty wiesz o tym na pewno.
Puściłem się równym kłusem, patrząc dookoła gdzie mogę znaleźć jeszcze zbiorowisko tych roślinek. Jednak pustka. O ile szczęście było, teraz zaczęło mnie opuszczać. Czułem, jak braknie mi sił. Więc zaraz umrę i zaprzepaszczę szansę na życie innych.
O nie! Nie poddasz się łatwo. Jesteś wojownikiem swojego życia. Nie poddasz się, chyba że padniesz trupem.
Idę więc dalej. Przed siebie.
Przed moimi oczami pojawia się dziwne stworzenie. Wyglądała trochę jak wilk. Trochę jak smok. Smokowilk? Zieje w moją stronę ogniem. Zaraz mnie spali. Zaraz umrę. To będzie koniec.
Wanderer! A gdzie Twoja nadzieja?
Znowu upadam.
Budzę się w zupełnie innym miejscu. Jestem już na terenach stada Mysterious Valley. W pysku trzymam... dokładnie 35 tych kwiatów.
Kto mi wyjaśni, jakim cudem znalazłem się tutaj, w domu i mam dokładnie to, czego potrzebuję?
Niezwykle uradowany, aczkolwiek nadal zmęczony ruszam w kierunku jaskini medyków. Niebieska przywitała mnie serdecznie i natychmiast wzięła się do przyrządzania lekarstwa. Po godzinie, wszystko już było gotowe.
Lekarstwo przelane zostało w flakonik i dostarczone do każdego konia. Jak miło było patrzeć, gdy koń po wypiciu tej magicznej substancji zaczyna znowu być sobą. Do oczu wracały radosne iskierki. Po kolejnej godzinie widziałem już źrebaki, które pełne energii biegały po terenach.
Pozostałości leku zaniosłem do moich leśnym przyjaciół. Nie mogłem ich zostawić tak samych sobie.
Podczas podawania im leku, pojawiła się para alfa. Dziękowali mi za uratowanie całego stada. Sucho im odpowiedziałem, że to nic wielkiego. Bo rzeczywiście tak się czułem.
Gdy zamieszanie ucichło, zaszyłem się w swoim ulubionym miejscu, nad Wodospadem Dusz.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz