Poziom: Trudny
Nevada kichnęła głośno. Roześmiałem się, słysząc co chwila jej psikanie.
-Ty się tak nie śmiej, bo... apsiu!- kichnęła
-Bo apsiu? Heh- zachichotałem.
-A ty chory nie jesteś?- zdziwiła się.
-Nie, a miałbym być? Aż tak źle mi życzysz kochanie?- zrobiłem teatralną minę.
-Serio źle się czuję. Ostatnio coraz częściej boli mnie głowa i brzuch. I do tego ta gorączka- przytuliła się do posłania.
-Ostatnio prawie wszystkie konie są chore, a niektóre to tak na serio nie wyglądają dobrze i ty chyba do nich należysz- spojrzałem na nią.
Trzęsła się z zimna, co chwila zamykając mocno oczy i otwierając.
-Podszedłem do niej i pocałowałem, przytulając.
-To cię rozgrzeje. Prześpij się, a ja pójdę po coś ciepłego i przy okazji sprawdzę jak tam u innych- puściłem jej oczko, uśmiechając się dla pocieszenia i wyszedłem z jaskini.
Rzeczywiście, grupa chorych koni powiększała się z godzinę na godzinę. U medyka była kolejka, a on sam miał pewnie dużo roboty. Postanowiłem pójść do alf i sprawdzić czy oni też są chorzy. Gdy wszedłem, od razu zostałem psikany.
-Na zdrowie- powiedziałem, zamykając oczy.
-Przepraszam, ale już nie mogę wytrzymać z ta gorączką- powiedział przez nos Dęblin.
-Widzę, że wy też chorzy jesteście?- spojrzałem raz na ogiera, a raz na Havanę.
-Od trzech dni. Nie wiemy co to za choroba, a niektóre konie naprawdę bardzo źle wyglądają. Jednak ty widzę, że się dobrze czujesz- podniosła lewą brew klacz.
-Jestem jak w siódmym niebie- uśmiechnąłem się szeroko.
-A dasz się na cos namówić?- uśmiechnęła się tajemniczo Havna.
-Ymm... Zależy na co- skierowałem wzrok na Dęblina
-Mianowicie na to: W górach rośnie roślina, które ma niezwykłe właściwości lecznicze...
-Niestety trudno ja dostać...- wtrącił Dęblin.
-Tak, może dałbyś się przekonać na to żeby pójść po nią i wyleczyć z choroby?- kichnęła klacz.
-Tak, ale... Gdzie dokładnie ona rośnie.
-A bo my wiemy? Musisz szukać- położył się ogier.
-To mi ułatwiliście sprawę. No dobrze, pójdę. Na razie- pożegnałem się z nimi i od razu ruszyłem w drogę.
Dzień był nawet ładny. Tak, ładny... Zaczął padać deszcz. Wbiegłem pod rozłożyste gałęzie dębu. Widocznie deszcz nie zamierzał ustępować, a czas mi się kończył. Podobno ta roślina chowa się pod ziemia i trzeba czekać aż trzy lata gdy po raz kolejny wzejdzie. A ja mam zaledwie dwa dni na dotarcie w góry i na sam(prawie) szczyt. Pogalopowałem przed siebie w deszczu. W sumie było całkiem przyjemnie. Potem wzeszło słońce, a na niebie uformowała się tęcza. Wtem usłyszałem szczekanie. O nie! Za mną biegło kilka psów myśliwskich. A co ja jestem!? Jeleń!? Tak, moje narzekania na nic się nie zdadzą na sytuacje. Ruszyłem galopem w stronę gęstego lasu. Tam miałem chociaż odrobiny szansy je zgubić. Usłyszałem strzał. Wspomnienia jakby same przyszły, a łzy nalały się do oczu. Przewróciłem się o korzeń.
~Czy mi zawsze takie przygody muszą wpadać? I oczywiście w każdej bierze swój udział człowiek!~ wstałem i pobiegłem dalej.
Szczekanie ucichło, a ja walnąłem się na sucha trawę w jaskini. Widocznie była zamieszkana, ale dawno temu. I teraz chciałbym się mylić. Usłyszałem warczenie i czym prędzej wyskoczyłem z niej, wpadając na ogromna pajęczynę. To się nazywa moje szczęście. Noga zaczęła mnie cholernie piec. Szkoda tylko, że w takim momencie. Poczułem jak bierze mnie skurcz, a szczekanie znów narastało. Wywąchały mnie! Wtem zauważyłem ludzi na koniach.
-Amando! Zobacz co znalazłem!- podjechał do mnie mężczyzna.
Skuliłem uszy.
-To koń! Chyba dziki. Charls, on jest ranny- zeskoczyła z konia kobieta.
-Chyba. Zabierzmy go do domu.
~No pięknie! Nie jestem ranny tylko noga mnie boli, a do tego ludzie chcą mnie znowuż zamknąć w jakiejś głupiej stajni~ pomyślałem.
-Chodź tu mały, nic ci nie chcemy zrobić- uśmiechał się Charls.
Zarżałem i wstałem, cofając się. Nigdzie nie widziałem wyjścia, tylko tam gdzie stali ludzie. No cóż... Stado na mnie liczy. Zwinnie ominąłem mężczyznę, kobietę z końmi i pokłusowałem w stronę widocznych już gór, zostawiając osłupiałych ludzi tam gdzie stali.
-Gdzie teraz się szło?- powiedziałem sam do siebie i rozejrzałem się dookoła.
Góry co prawda było już widać, lecz przejścia na ścieżkę lub jakieś łagodniejsze zbocze już nie. Widocznie będzie trzeba się wysilić i wspiąć się na sam szczyt. Wskoczyłem na pierwszą półkę. Z każdym kolejnym krokiem powietrze zaczynało rzednąć.
Coraz trudniej się oddychało, a i ja traciłem siły. Nagle kamień zsunął mi się spod kopyt. Upadłem, a idealnie pode mną rozciągała się przepaść. Przełknąłem głośno ślinę. Byle tylko nie spaść. Przeżyłem dużo podobnych sytuacji, lecz myśl, którą miałem ciągle w głowie, że jeśli nie zdążę, choroba może się tak rozprzestrzenić, że to może być początek końca. Stado było w zagrożeniu, a ja leżę nad przepaścią i jeden, zły ruch i po mnie. Powoli wstałem. Czemu ja? Najbardziej ,,odpowiedzialny" członek stada? Nie mogłam użalać się nad sobą i skoczyłem na następną półkę góry. Odetchnąłem z ulgą, gdy stwierdziłem, że grunt pod moimi nogami jest stabilny. Ruszyłem dalej. Byłem coraz bliżej szczytu, czułem, że ta roślina pojawi się za kilka kroków, lecz tak się nie działo. Dotarłem do szczytu i upadłem ze zmęczenia. Rozejrzałem się dookoła. Nigdzie ani śladu jakiegokolwiek życia, oprócz mnie. Brałem ciężko powietrze do płuc. To było niemożliwe... Starałem się, a tu? Zero, nic. Wstałem na nogi, czując, że tracę siły. Widocznie, los tak chciał, żeby się nie udało. Poddaję się. Spuściłem głowę i postanowiłem wrócić do stada. Zejście okazało się trudniejsze niż wejście. Ciągle zawalanie się skał i przepaście. W końcu stanąłem na zieloną trawę. Księżyc powoli wschodził na niebo. Nieopodal płynęła rzeka, w której odbijały się promienie i gwiazdy. Pochyliłem się nad wodą i napiłem spragniony. Coś kazało mi iść wzdłuż rzeki. Ruszając za instynktem, natknąłem się na ciemny las. Jednak tam coś przykuło moja uwagę. Ze środka bił jakiś blask. Dobiegłem do niego kłusem. Wokoło zapanowała mgła. Utrudniała widoczność. Wtem na mojej twarzy pojawił się uśmiech.
-To ta roślina!- wykrzyknąłem i podszedłem uradowany.
Nie, stój! Qerido, co ty robisz...?
Zerwałem delikatnie kwiat. Niebo jakby poszarzało. Spojrzałem w górę. Czas się zmywać. Pobiegłem w stronę stada. Szczęśliwie wróciłem do domu, jednak nie dawało mi spokoju jedno... W lesie słyszałem głosy. Co to lub kto to mógł być...?
The End
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz