poniedziałek, 4 maja 2015

Od Rébellion'a Qui Insorto

Znalazłem się w płonącym lesie. Ogień to żywioł, do którego zdążyłem przywyknąć; ostatni raz, gdy widziałem drzewa pożerane przez ogniste języki straciłem brata. Pamiętam dobrze - zbyt dobrze - jak Rise krzyczał, zanim zniknął w płomieniach.
- Insorto! Uciekaj stąd! Uciekaj i nie oglądaj się za siebie! - rozkazał ostrym, głośnym krzykiem pełnym cierpienia. Wtedy nie byłem jeszcze świadomy, że widzę go ostatni raz. Moje oczy zaszły łzami, a nogi odmawiały posłuszeństwa. Choćbym nawet chciał, nie mogłem się ruszyć. Gdyby nie Je Subirr, pewnie podzieliłbym los Rise'go.
Teraz stałem koło wielkiej, białej brzozy, której nie okrywała kora, a coś w rodzaju wosku. Drzewo paliło się powoli i spokojnie, jakby płomienie pożerały je od niechcenia.
W całym lesie panowała grobowa cisza, którą przerywały tylko trzaski łamanych gałęzi co jakiś czas.
Zrobiłem parę nieśmiałych kroków przed siebie. W tym niezwykłym miejscu nawet podłoże płonęło, toteż musiałem uważać, gdzie stawiam kopyta. Enviàdo twierdził, że za lasem, który od zawsze trawi ogień, trafię na Stado Wschodu, jedyne, które do tej pory nie nie musi obawiać się Południowców. Wciąż miałem wątpliwości: czy mój opiekun użył nazwy "stado wschodu" dlatego, że ktoś nas podsłuchiwał, czy też rzeczywiście kierowałem się do naszych sojuszników. Druga opcja wydawała mi się coraz mniej prawdopodobna: już dawno zboczyłem z kursu wyznaczonego przez rodzinę, a zastąpiłem go wskazówkami opiekuna. Mogłem tylko mieć nadzieję, że mimo wszystko trafie w miejsce, w którym wreszcie nie będę musiał uciekać, walczyć...w którym wreszcie będę mógł spokojnie dorosnąć i pomścić Stado Północy.
****
Lekki, ciepły wiatr zmierzwił moją grzywę. Zrobił to tak delikatnie, jakby miała to być pieszczota, aniżeli przypadkowy "gest".
Stałem na skraju łąki. Łąki, która pełna była soczyście zielonej trawy. Tak zielonej, że aż nierzeczywistej.
Cała łąka pokryta była mgłą. Chodź miejsce, w którym się obecnie znajdowałem wydawało się o niebo przyjaźniejsze niż płonący las, biła od niego tajemnica wprost wyczuwalna w powietrzu.
Było zbyt rano nawet na ćwierkanie ptaków. Mimo wszechobecnej ciszy miałem nieodparte wrażenie, że słyszę czyjeś kroki.
Odwróciłem się i odruchowo napiąłem mięśnie gotowy do ucieczki.
Po chwili moim oczom ukazała się siwa sylwetka. Cofnąłem się i skuliłem uszy. W każdej chwili mogłem odwrócić się na zadzie i pogalopować w las, jednak zamierzałem jeszcze poczekać.
Siwa sylwetka okazała się klaczą, która na mój widok zdziwiła się chyba jeszcze bardziej, niż ja na jej. Podeszła ostrożnie, jednak gdy zobaczyła, że się cofam, stanęła i tylko lustrowała mnie wzrokiem.
Akurat teraz zawiodła mnie lewa tylna noga. Stara rana odniesiona podczas wojny z Południowcami odnowiła się, co wykluczało szybką ucieczkę.
- Co tu robisz, maluchu? - spytała ciepłym, łagodnym głosem. - Nie bój się mnie - dodała, gdy zobaczyła niepewność w moich oczach - Jestem Havana, samica alfa stada Misterious Valley.
Ostrożnie i powoli ustawiłem uszy przed siebie.
- Rébellion Qui Insorto - przedstawiłem się wykonując lekki ukłon. - Jestem...byłem...- dukałem. Dobrze pamiętałem, że nie mogę nikomu ufać. Ujawnienie swojego imienia to i tak zbyt dużo, jednak z uwagi na odległość, jaka dzieliła mnie od rodzinnych terenów zdecydowałem się to zrobić. - Właściwie, to obecnie jestem nikim. Nakazano mi uciekać na wschód w poszukiwaniu stada.
- Uciekać? - powtórzyła bacznie mi się przyglądając.
Nie odpowiedziałem. Havana chyba zrozumiała, że potrzebuję czasu, bo tylko ciepło się uśmiechnęła.
- Widzę, że z Twoją noga jest nie najlepiej... Nie musisz się niczego obawiać z mojej strony. Proponuję Ci dołączenie do mojego stada, jednak najpierw muszę się tobą zająć...
Powoli skinąłem głową. Zdaje się, że Enviàdo wspomniał coś o klaczy imieniem Havana.
Lekko utykając podszedłem do niej, jednak na wszelki wypadek wciąż byłem gotowy uciec. To już chyba lekkie skrzywienie "zawodowe"...

< Havano, dokończysz?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz